poniedziałek, 17 września 2012

Hallo!

   Moje 3 miesiące w Szwajcarii nie mogły się zacząć od niczego innego jak od lekkiego stresiku. Nic nie może się równać biegu przez halę odlotów, (bo przecież mój gate musi być na samym końcu), czy zostawieniu ipoda w mcdonaldzie przy autostradzie (jadąc do następnego zjazdu szczerzę nienawidziłam A2). Co tam przebita opona, ledwie dojechanie na lotnisko czy że rodzicom zawsze wydaje się, że wszędzie zdążymy. Nawet jak przepychałam się w kolejce do kontroli, i wywoływali pasażerów do Zurichu, pełni spokoju. Ja go nie miałam gdy przechodziłam i wołali mnie z nazwiska....

Dopiero chyba po 30 minutach w samolocie się uspokoiłam. Nie było żadnych turbulencji, a szwajcarskie lody i czekolada są najlepsze na stres :) Tak więc w piątek 31 sierpnia znalazłam się w Zurichu! Na lotnisku powitał mnie host tata i młodsza, piętnastoletnia siostra, Noemi. Droga z największego miasta Szwajcarii do mojej miejscowości to tylko godzina jazdy pociągiem (żegnaj PKP!).

Już w pociągu mogłam doświadczyć wielojęzyczności Szwajcarii. niemiecki, szwajcarski niemiecki czy francuski. Gdy ktoś obok przysłuchiwał się naszej rozmowie, o Polsce, o tym co robię w Szwajcarii, od razu się wtrącał i życzył mi miłego pobytu. W Solothurn, stolicy kantonu o takiej samej nazwie, czekała na nas mama, tata wracał rowerem, który zostawił przy dworcu, gdy jechał rano do pracy do Berna. Miejscowość w której mieszkam, Luterbach, to tylko 4km od małego miasteczka z dużą barokową starówką. 

na przeciwko domu

W sobotę rano jechałam razem z Noemi i wujkiem i ciocią na wesele brata taty do francuskiej części - Jury. Praktycznie już 15 km od Solothurn zaczynają się dwujęzyczne tablice, najbliższe większe miasto to Biel/Bienne i to już sugeruje powszechne niemiecko-francusko języczne społeczeństwo. Jechaliśmy jakieś 30 minut przez wiele tuneli, niestety była tak wielka mgła, że prawie nic nie było widać...
Wesele odbywało się w malutkim zameczku, na poddaszu. Najpierw była część oficjalna, z koncertem kwartetu smyczkowego, w którym grała polka. Nie przypominało to zupełnie wesela i jak się potem dowiedziałam, para młoda, wzięła ślub cywilny rok temu i teraz urządziła po prostu przyjęcie.
Po części oficjalnej pojechaliśmy do innej miejscowości (jeszcze wyżej, więc gdyby nie pogoda, to byłyby ładne widoki), gdzie był obiad. Typowe szwajcarskie potrawy : posiekane, zapiekane ziemniaki, mnóstwo serów, potem deser : mnóstwo czekolady z owocami, karmel i tarta. W międzyczasie graliśmy w uno czy rozmawialiśmy po niemiecko/angielsku. Kuzynostwo, Anna, Mira, Matia i Lynn dużo mówili po szwajcarsku, więc nic nie rozumiałam. Cała uroczystość odbywała się zresztą w tym niezrozumiałym języku. Jednak na szczęście nie potrzeba znać Schweizerdeutscha do grania w uno czy piłkarzyki więc dobrze się bawiłam.
Nocowaliśmy tam, rano było tradycyjne szwajcarskie śniadanie (znowu ziemniaki, jajka i bardzo dobry chleb). Wracałam z Noemi, Elisą (starszą siostrą) i ich kuzynem do Luterbach, w radiu leciała audycja o detektywach, którą kuzyn bardzo lubi i strasznie się irytował, gdy wjeżdżaliśmy do długich tuneli, bo traciliśmy łączność, a patrząc na ilość tuneli, działo się to często. Gdy wróciłyśmy siostry poszły się uczyć, ale zagadałam jedną z nich i wywiązała się długa rozmowa o Federerze czy Nadalu, a potem Szwajcarii, Polsce i polityce... Pokazywałyśmy sobie filmiki o krajach. Po południu wrócili rodzice, którzy pomagali sprzątać po weselu. Zjedliśmy kolacje, na tarasie i próbowałam czytać z nimi gazetę. Potem obejrzałam jeszcze z siostrami film. I tak rozpoczęło się moje bycie "Oh, I'm sorry. I didn't know. I'm exchange student".



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz