czwartek, 27 grudnia 2012

When we collide we come together If we don't we'll always be apart !



 Próbuję nie zapomnieć Deutscha, a wręcz go aufbessernować ale kiepsko mi to idzie :<
 Za to I. dla Ciebie zawsze będę miała cytacik, odnoszący się do Twojego aktualnego samopoczucia (ostatnio łatwo je przewidzieć hehhe).
    




Za to prawie zaczęłam biegać, gdyby nie to że byłam chora, a teraz mnie (mam nadzieję, że od tego) bolą nerki. Ale myślę, że w sobotę będzie znowu ok.
Ale umiem motywować ludzi, tak zmotywowałam siebie i P. że ona poszła biegać, a ja sobie spałam :)

 Powrót z Wawy (i całej wymiany) w mojej ślicznej bluzie obozowej :P do domu!



A tak generalnie to się teraz organizuję z nadrabianiem szkoły, jadę do Bydgoszczy do Brooonki :D i organizuję sobie życie języki!
CZYLI NIC NOWEGO, NIC CIEKAWEGO.

środa, 12 grudnia 2012

Wer nicht wagt, der nicht gewinnt!

  Miałam iść dzisiaj wcześniej spać, ale co z tego... Przecież zawsze można sobie słuchać piosenki, którą zawszę sobie z siostrami słuchałyśmy i śpiewałyśmy...



  Chyba się zaczynam czuć z powrotem, a z drugiej strony ciągle czuje się "tam". I ciągle czuje się, że już jutro gdzieś dalej jadę. Gdziekolwiek. Dalej.


Tęsknie za jeżdżeniem rowerem, bezproblemowym, prawie bez sygnalizacji świetlnej. A najbardziej za tym widokiem, powietrzem, gdy jeszcze zimno nie było, a góry były w śniegu...


"you know what!! Aili got the same jacket as yours!! the blue one, her host mum gave her as a gift!! and seeing that jacket, i feel like seeing you haha. if i see that jacket in a shop, i will probably buy it and so i can always be with you even if i'm in hong kong"
Mir fehlen die Woerter :< oder kann ich nur sagen : Commmmmmmme to Polaaaaaaand in April




piątek, 7 grudnia 2012

Brussel :>

  Moja 3 miesięczna wymiana skończyła się 5dniowym pobytem w Brukseli.
Ale od początku. W niedzielę 2 grudnia wsiadłam w pociąg z siostrami, wszystkimi 3, mamą i Khei :D !
Wylatywałam z Zurichu gdzie miałam się spotkać z innymi wymieńcami. No spotkałam się, tyle, że okazało się że, ja, jako jedyna, z winy polskiego AFS-u lecę do Brukseli z przesiadką w Kopenhadze. Oczywiście cała reszta (ok.20 osób) leciało razem jednym samolotem.
No ale nie załamywałam się jeszcze. Check-in i ważenie przeszło (23,9kg! :D). Okazało się, że mam gate na najbardziej oddalonym terminalu, do którego się jedzie lotniskowym pociągiem więc wolontariuszka powiedziała, że ze mną pojedzie żebym się nie denerwowała.
NIE POPŁAKAŁAM SIĘ! Nie chciałam ryczeć żegnając się z rodziną, bo i tak wiem, że jeszcze wrócę, a oni do mnie przyjadą więc nie chciałam... Chociaż w duchu ryczałam :)
No dobra, idziemy do kontroli, wolontariuszka na jakąś specjalną lotniskową kartę przeszła dalej, ja security sama i potem się spotkałyśmy przed kontrolą paszportową. I okazało się, że nie ma ID więc i tak sama muszę iść dalej. Ale co tam, przecież dam radę.
Wsiadłam w pociąg, żegnała mnie Heidi i inne widoki, bo to pociąg w stronę terminalu D czyli odlotów. Wysiadam, patrzę ruchome schody do gatów, na przeciwko tablica odlotów. Patrzę gate Copenhagen - 23A. A! a ja byłam na terminalu D, na drugim końcu... Bo wolontariuszka podała mi numer SIEDZENIA a nie gate'u! 20 minut teoretycznie do odlotu.
Wsiadam w pociąg, tym razem Szwajcaria mnie wita :D Dojechałam do odpowiedniego gate'u i okazało się, że samolot ma 30 minut opóźnienia, potem kolejne 30 minut czekania.
 Na przesiadkę w Kopenhadze miałam niecałe półtora godziny, ale przecież samoloty chwilę czekają więc na pewno wsiądę do następnego samolotu. Wsiedliśmy w końcu do samolotu i jeszcze samolot był opryskiwany czymśtam przy pasie, czekaliśmy na pozwolenie więc kolejne 30 min. Lot trwał 1,5h więc jak wysiadłam to już było 15 min po teoretycznym odlocie samolotu do Brukseli. Na szczęście od razu podali terminal. 
Wylądowałam na B, a Bruksela była na A więc teoretycznie powinny być obok siebie. 
Nie było w okolicy żadnej informacji, żadnych strzałek, tablic. Pytam się kogoś, nie wie, nie ma żadnego ochroniarza, nikogo. No więc na czuja poszłam w prawo i okazało się że gate A był oczywiście na drugim końcu. Jak w końcu władowałam się do samolotu (już 30 min opóźnienia) to okazało się, jak to powiedziała stewardessa "We're still missing 10 passangers and 2 pilots". Pozdro! Po 15 minutach się zjawili wszyscy i odmrażanie plus potem ok. 45 minut staliśmy koło pasu czekając na swoją kolej. Jako że światła wyłączyli a ja byłam już wszystkim zmęczona to zasnęłam. Strasznie się zawsze dziwiłam ludziom którzy mogą spać w trakcie startu, bo to przecież nieprzyjemne, a okazało się, że jednak się da. Obudziłam się jak już lot był ustabilizowany. Jak wylądowałam to czekałam na walizkę, która oczywiście po 30 minutach nie przyjechała. Jako że numer pod który miałam dzwonić jak coś się będzie działo mnie bardzo niemiło olał. A zadzwoniłam, bo byłam odsyłana z jednego okienka do drugiego (najpierw leciałam swissem potem SASem i byłam odsyłana tu i tam) i nie wiedziałam co mam już robić. Wyszłam do hali przylotów i znalazłam jakąś wolontariuszkę, pyta się jakimi językami mówię. Angielski, niemiecki, francuski. Mówi po angielsku ok, zaraz zajmiemy się twoim bagażem, usiądź.No to siadam, czekam, po chwili woła mnie po hiszpańsku. Zaczyna coś do mnie gadać po hiszpańsku, ja takie no sorry, może english? No to po angielsku, a potem znowu hiszpański. Sens zrozumiałam, cofnąć się jeszcze do bagaży i iść do SAS-a i oni muszą mi pomóc. No to idę do pana z ochrony żeby mnie przepuścił, sprawdza mi paszport i na takie "na zdlowie!" ano na zdrowie! :D Na szczęście już się mną zajęli, ale musiałam się cofnąć po adres obozu. Wracam do tej wolontariuszki, a ona nic nie wie, w końcu wykombinowała, że na swoim identyfikatorze ma adres i numery do osób zajmujących się obozem. No więc znowu "na zdlowie!" i do okienka. Jak już załatwiłam formalności to znowu, po hiszpańsku kazała mi usiąść i czekać. Ja na to, że chcę iść kupić szczoteczkę do zębów, a ona chyba ogarnęła w końcu że ja espaniol za bardzo nie "no a nie masz w podręcznym?" Nie no tak się pytam, żeby dla funu kupić sobie jeszcze 3. Usiadłam i czekałam. Przyleciała na szczęście inna grupa, Włochów, częściowo z Szwajcarii i skądś tam i w tym koleżanka, z którą sobie na luzie o tym wszystkim pogadałam. Potem jeszcze autobusem, z samymi włochami -.- do miejsca obozu i jak chwilę tam pobyłam to spotkałam P. która się urwała ze swoich zajęć i poszła ze mną jeść :D 
Także miałam cały dzień na lotniskach i cały dzień nerwów.


Na obozie było spoko : miałam wolontariusza w mojej 7-osobowej grupie, takiego dresa :D który jest belgiem, był na wymianie w Nowej Zelandii a teraz studiuje w Szkocji :) Ale był mega spoko. Mieliśmy jeszcze dzień na zwiedzanie Brukseli i parlamentu (mega inspirujący i motywujący speech dwóch osób pracujących jako tłumacze, dyplomaci, miałam poważną załamkę, że chyba wolę to od medycyny, ale potem znowu pomyślałam co tak na prawdę chcę robić i już nie mam wątpliwości.)
1/2 całego campu w Brukseli (mnie prawie nie widać :<)

Jedną osobą był Włoch, który prawie 30 lat temu pojechał z AFS-em do USA, gdzie oczywiście nauczył się mega dobrze angielskiego. Potem wrócił do Włoch i poszedł na weterynarię, w między czasie zaangażował się w lokalną partię Zielonych. Poszukiwali oni kogoś kto pojechał, by na krótką konferencje, ktoś kto mówi po angielsku. Pan Marco był oczywiście jedyną osobą, no więc pojechał i od 17 lat pracuje jako dyplomata (obecnie zajmuje się stosunkami z Chinami i Irakiem). W trakcie tygodnia zajmuje się tym, a na weekendy wraca do swojej małej miejscowości we Włoszech, gdzie nadal czasami pracuje jako weterynarz!


Ogólnie obóz super, śmiesznie było znowu słyszeć i używać polskiego (:

A wracaliśmy (już na szczęście nie sama) do Warszawy, przez moją ulubioną Kopenhagę :) Byłam załamana, że wszędzie polski, a pierwsze co wsiadłam do autobusu to jakieś erasmusy po angielsku :)
Nocowałam u koleżanki mamy, sama się dostawałam z dworca (bo na szczęście z lotniska już mnie podwiozła P.) z moją walizką do centrum i właśnie nie wiedziałam gdzie. Telefon mi się rozładowywał i zdołałam się tylko dowiedzieć adresu. Latałam z przystanku tu i tam w okolicy centralnego nie mogąc znaleźć odpowiedniego tramwaju. Każdy zapytany mówił inną wersje. W końcu trafiłam (dziękuję wszystkim panom którzy mi pomagali targać tę walizkę po schodach! :)))) do odpowiedniego autobusu, potem tylko 20 minut krążyłam nie mogą znaleźć odpowiedniego numeru, który okazał się, że jest z drugiej strony budynku. Dziękuje losowi, że zapytałam jakąś przypadkową osobę o to gdzie jest ten numer i akurat szła do tej samej klatki tylko piętro wyżej, 
Następnego dnia moja klasa była w Warszawie, to był sens tego, że zostawałam, zamiast jechać od razu do domu. Miałam wyładowany tel, a wiedziałam tylko że od ok 17 będą w Złotych Tarasach, a potem idą na pociąg. Pojechałam więc do Muzeum Powstańców bo jeszcze nie byłam i spędziłam tam nerwowy dzień (bo oczywiście zgubiłam portfel, ze wszystkim! tu dziękuję części dydaktycznej od której dostałam herbatkę, wsparcie i obdzwonili wszystko łącznie z policją, ZTM, tarasami, dosłownie wszystko) a potem pojechałam z koleżanką mamy do ZT, odnalazłam portfel <3 i spotkałam klasę <333<33 a potem pociągiem i do domu :d 
Dziwnie się czułam widząc rodziców, wsiadając do auta, widząc rozwaloną aż tak Kaponierę i Roosvelta :d
      definitywny koniec. :<