poniedziałek, 16 września 2013

Wakacje 2014 - IRELAND

mocno chaotycznie.

Chyba nigdy tak nie wyczekiwałam wakacji. Nie byłam w ogóle zmęczona szkołą (niestety się nią zbytnio nie przejmowałam, pewnie wyglądało to tak jakbym na wymianie byłam cały rok a nie pierwszy semestr, bo w drugim rzadko bywałam). Cieszyłam się, bo w końcu mogłam oddzielić grubą linią całą drugą klasę, to zakończenie w sumie dało mi poczucie zamknięcia pewnego etapu. Jestem chyba osobą zadaniową, nie lubię, gdy sytuacja jest niejasna, gdy nie ma konkretów. Koniec roku - dostałam oceny, dotrwałam, w końcu czas na odpoczynek iiii 3 klasa - matura - czyli jeden jasny cel - zadanie.
Jak jeszcze na początku września zamknę tak ostatni rok harcerski to już w ogóle będzie idealnie :)

Jak co roku pierwszym punktem wakacji była kolonia zuchowa, w tym roku kiepska dla mnie pod względem psychicznym, ale jednak gromadę-zuchenki mam najcudowniejsze na świecie, a pod względem metodycznym myślę, że mogę powiedzieć, że była BARDZO metodyczna :)

Jakoś w marcu dowiedziałam się o szkoleniach w ramach UE, od razu z koleżanką wybrałam dwie opcje - Sardynia w czerwcu (i tu mój największy błąd tego roku, tematyka dla mnie idealna "sport jako narzędzie w "nieformalnej edukacji" dzieci i młodzieży" na Sardynii, a ja zamiast submit application kliknęłam save, nie zauważając drugiego przycisku) i Irlandia (Dublin-Wicklow Mountains) pod koniec lipca trening leaderski.
Oczywiście zapisałam sobie w moim kalendarzu terminy deadlinów składania aplikacji, a i tak zapomniałam. Przypomniała mi koleżanka, którą swoją aplikację miała już napisaną, o godzinie 23, w dzień deadline. Oczywiście panika, bo byłam dopiero na początku robienia czegoś do szkoły i zapowiadało się na długa noc, a aplikacja do 24. Napisanie zajęło mi dosłownie 10 minut, dałam tylko tacie do przeczytania czy nie ma jakiś wielkich błędów. W między czasie poprosiłam koleżankę o wysłanie mi swojej aplikacji, byłam ciekawa co napisała, szczególnie, że działamy przy tej samej organizacji (AFS). I się załamałam, moje odpowiedzi na 2-3 zdania, jej na pół strony itd. No ale stwierdziłam, że wysłać to wyślę, co mi szkodzi....
27 maja miały być wyniki, żadna z nas nie dostała odpowiedzi - ani negatywnej, ani pozytywnej - więc szybko zapomniałam o tym i tyle...
A tydzień później dostałam wiadomość, że jestem zakwalifikowana i mam jak najszybciej bookować bilety :)
Oprócz mnie jechała dziewczyna z Warszawy, z którą umówiłam się potem, że lecimy wieczorem w niedzielę 21 do Dublina, nocujemy na lotnisku, i do 18 mamy czas na zwiedzanie (o 18 zbiórka dla uczestników).

Pierwsze zaskoczenie - jestem najmłodsza!
Drugie - wcale źle nie mówię po angielsku (bo po Szwajcarii mówiąc po angielsku myślałam/myślę po niemiecku, chociaż sama już nie wiem, teraz chyba w ogóle nie myślę :P)

                                                                              Cała grupa!


Tematem szkolenia było "Empowering U2 lead Uth". W zasadzie nic się nie dowiedziałam nowego, wszystko już się pojawiało w harcerstwie. Nie chcę , by było bardzo negatywnie, więc może zaczne od dużyyyych plusów.

Pokój - mieszkałam z dwiema Czeszkami. Jedna 23-letnia, z którą się chyba najbardziej dogadywałam, bo po prostu traktowała mnie na równi, druga 31-letnia skautka, z którą trochę mniej tematów do rozmów miałam ale była strasznie miła i obgadałyśmy dokładnie metodyki skautowskie :)

c

Drugim plusem - HOSTEL
po pierwsze - lokalizacja, godzina jazdy od Dublina i takie góry Świętokrzyskie
po drugie - super pokoje, stół do ping ponga, pokój telewizyjny
po trzecie (a prawie najważniejsze) - jedzenie! Jako wegetarianka jestem przygotowana na wszystkie sytuacje, włącznie z 3dniowym jedzeniem kanapek na każdy posiłek. Tam jadłam 3x niż w domu, czasami jako jedyna umiałam zjeść wielką porcję na talerzu, a dorosły mężczyzna obok nie :P



Moja skała - odosobnienie na pół dnia, kiedy mieliśmy do wykonania pewne indywidualne zadania


a tu gwiazda hostelu - Killer!

Plusem były też niektóre zajęcia - wędrówka (no dobra to w sumie nie były zajęcia, dostaliśmy zadania, ale w sumie moja grupa je olała) i Learning walk


Podzieliliśmy się na grupy - od najbardziej zaawansowanej do najmniej. Moja grupa, najbardziej, czyli najdłuższa trasa. Oczywiście ja na przodzie :) Za mną kolega z Izraela, który też dawał radę :)


A tutaj spotkaliśmy na szlaku inną grupę!

W sumie najwięcej czasu zajęło nam siedzenie przy takim strumyku




Kolega z Izraela chciał się wykąpać, ale nie dał rady ! :P

Bardzo fajne były też medytacje (co prawda chyba tylko ze 3 razy ale fajnie poleżeć, a część nawet zasypiała :D)


A teraz przechodzimy do rzeczy która mi się nie podobała.
Jestem świadoma, że być może było to związane z moim względnie młodym wiekiem, pojechałam zmęczona, może źle nastawiona, ale zajęcia, tematyka, sposób ich przeprowadzenia zdecydowanie nie podobał mi się.
Jeszcze jedna rzecz na którą zwróciła mi koleżanka Polka, która ma duże doświadczenie - powiedziała, że grupa była nienajlepsza - oni po prostu zachowywali się jak dzieci (nawet trenerzy czasami).
Główna zasada szanujmy się, jedna osoba mówi - reszta słucha, była łamana prawie na każdych zajęciach + spóźnianie się!
Tyle, że najbardziej zirytowałam się przedostatniego dnia (tak, że już na prawdę chciałam wrócić).
Mieliśmy mieć "reflection groups", forma zajęć, ewaluacji dla mnie znana, mieliśmy takie codziennie na campie w Brukseli. Tutaj też miały być codziennie (widziałam plan) ale im nie wyszło i była raz na rozpoczęcie i raz na zakończenie.
Każda grupa miała przydzielonego trenera, grupa trafiła mi się super (no może oprócz jednej osoby), ale trenerka chyba mnie nie lubiła, a ja jej zbytnio też nie.
Położyłam się chyba zupełnie, gdy zadała pytanie czego się nauczyliśmy. No więc ktoś oczywiście zaczął litanie, że tego, tamtego itd.
Dla mnie to jest jakieś nieporozumienie, rozumiem, że to szkolenie, czyli jedzie się po to żeby jakąś wiedzę, przydatną którą w późniejszej pracy można wykorzystać. Ale jeżeli takie litanie i składanie pokłonów mówi osoba ponad 30 letnia, która ma ileś lat (czasami nawet kilkanaście) pracy z dziećmi czy młodzieżą to albo liże tyłek trenerce albo na prawdę współczuje osobom które muszą z nią współpracować.
No a ja położyłam się moim jakże szczerym podsumowaniem, że nic się nie nauczyłam :D Oczywiście dodałam żeby nie zabrzmiało to jakoś egoistycznie(?), że po prostu duże podparcie dało mi harcerstwo, a wszystkie formy zajęć, tematykę już miałam poruszaną. Pochwaliłam learning walk i moja wypowiedź zdecydowanie nie należała do serii litanii.
To co zauważyłam to to, że trenerce się to bardzo podobało (litanie oczywiście), ale czasami to po prostu było śmieszne. Raz się jeszcze odezwałam i tu już leeeeeeeżałam. Trenerka była zapewniana przez jednego ponad 30-letniego jordańczyka jaka to ona jest amazing, hard-working i wgl, bo trenerzy mieli napisany plan szkolenia. Ona oczywiście zadowolona, pierwsze co mnie uderzyło - jak on może w ogóle zachwycać się tym, że zgrupowanie, którego plan na pewno musiał zostać przedstawiony komuś wyżej poza tym nie był jakiś wspaniały, bo widziałam jego fragmenty i jakoś rozbudowany ten terminarz nie był (a zajęcia jak się okazało też nie były często przemyślane). Drugie jak on może się zachwycać, że plan  po prostu JEST jak on ileś lat już pracuje przy różnych projektach (przynajmniej tak twierdzi) i w ogóle jest ach i och.
Oczywiście ja się wtrąciłam i po całym wywodzie na temat planowania zarówno ze strony trenerki jak i tego kolegi dodałam, że plan planem ale trzeba być bardzo elastycznym i szybko się dostosowywać, bo ze swojego doświadczenia wiem, że w praniu wychodzi często co innego, a wtedy wybijają się osoby myślące i reagujące szybko.

Bardzo dobrze dogadywałam się jeszcze z dwoma muzułmankami (strasznie dużo dowiedziałam się o tej religii) Asmą i Yasmin. Pierwsza z Palestyny jest tak po prostu peaceful, że się bardziej nie da (aaa nadal nie mogę się na polski przestawić) a druga jest studentką medycyny z Kairu i rozmowy z nią mi tyle dały! Strasznie je podziwiam i zdecydowanie obie są  zaprzeczeniem powszechnego stereotypu o muzułmańskich kobietach.






Oczywiście jak to moje wakacje, pierwszy weekend w Bydzi (Bronka <3), na początku lipca przyjechała kuzynka, z którą parę razy się spotkałam + przygotowywania do kolonii, kolonia, powrót i następnego dnia do Wawy pociągiem na samolot...Moje wakacje to ciągłe jeżdżenie wszędzie. Chociaż to zeszły rok był rekordem, spędziłam nieco ponad tydzień w domu z czego niecały tydzień przedkolonijnie, potem 2 miedzy jednym a drugim obozem, miałam dzień na przepakowanie się na kurs, a potem 4 dni przed wyjadzem z domu na ponad 3 miesiące....

Teraz jest lepiej, prawie miesiąc w Hong Kongu, aczkolwiek wracam w sobotę 31 (oczywiście do Wawy), w poniedziałek do szkoły, a jednak różnica czasowa jakaś tam jest jest.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz